Zatory płatnicze plagą w sektorze MŚP

Niejednokrotnie zajmowałem już głos w kontekście nie opuszczających naszego kraju niepochlebnych statystyk, które świadczą o tym, że na tle innych kultur gospodarczych, pod względem terminowego regulowania zobowiązań pozostajemy w dalekim tyle. W ostatnim jednak czasie organizacja pracodawców – Przedsiębiorcy.pl poznała najnowsze sondaże, z których wynika chyba jeszcze gorsza wiadomość. Nie dość, że dłużnicy są bezwzględni, to w świetle ostatnich danych, wierzyciele nie robią dosłownie nic, aby wyegzekwować od nich swoje należności. Co więcej, zauważyć należy, że w taki sposób nie postępuje raptem garstka przedsiębiorców! Bierne zachowanie wykazuje ponad 70 % przedstawicieli biznesu. I co gorsze, są to mikro-, małe- i średnie przedsiębiorstwa. Postępuje tak zatem sektor MŚP, który jest solą gospodarki krajowej. To zatrważające dane. Pokazujące, że mały i średni biznes obawia się utraty klienta, na którego jest łasce i niełasce. W naszym kraju – przykro mi to stwierdzić – wciąż nie obowiązuje kultura biznesowa, która nakładałaby poczucie wstydu po stronie niepłacącego na czas. Jak pokazują wspomniane wyżej badania ciężar ten przesunięty jest u nas na wierzyciela. To on krępuje się w dochodzeniu swoich należności. I co więcej, jest to wierzyciel reprezentujący sektor MŚP, a w szczególności – według sondaży – należy on do mikro- lub małych- przedsiębiorstw, a zatem takich, które mówiąc kolokwialnie wiążą koniec z końcem i dla których zapłata jednej faktury przez ich dłużnika oznacza również nie popadnięcie w długi wobec chociażby swojego dostawcy energii elektrycznej.

W moim przekonaniu taka bierność to błędne podejście. Dysponujemy bowiem ciekawymi, prawnymi mechanizmami pozwalającymi „zmotywować” naszego dłużnika do zapłaty. Obok tego jednak musimy przezwyciężyć mentalność strachu przed utratą klienta z powodu ubiegania się przez nas o swoje, a przestawić się na myślenie, że dłużnik w sytuacji, w której pokażemy mu, że potrafimy upomnieć się o naszą należność, zacznie się z nami liczyć i traktować nas profesjonalnie. A ostatecznie przecież, jeżeli „nie stać” go na takie podejście, to i tak na nim się nie dorobimy.

Podstawowym instrumentem, który idzie nam w sukurs w przypadkach wszelkich długów, jest ustawa o terminach zapłaty w transakcjach handlowych, która obowiązuje już w naszym porządku prawnym od 2013 r., a zatem 3 lata. Dotyczy ona oczywiście transakcji handlowych zawartych pomiędzy przedsiębiorcami, a zatem możemy z niej korzystać  w transakcjach B2B. Z przytoczonych przeze mnie badań przeprowadzonych przez Instytut Keralla Research wynika, że aż 76% przedstawicieli MŚP nie zna postanowień powyższej ustawy. A są one nie lada korzystne. Omówię zatem kilka z nich w sposób, na który pozwalają łamy niniejszej publikacji.

W pierwszej kolejności ustawa o terminach zapłaty w transakcjach handlowych pozwala nam, w określonych sytuacjach, żądać zamiast „zwykłych” odsetek ustawowych tzw. odsetek ustawowych za opóźnienie w transakcjach handlowych. Ich wysokość równa jest sumie stopy referencyjnej Narodowego Banku Polskiego i ośmiu punktów procentowych. Wynoszą one zatem na chwilę obecną 9,5% w porównaniu do zaledwie 5% wysokości odsetek ustawowych. Przepis art. 7 ust. 1 wspomnianej ustawy stanowi, że w transakcjach handlowych (za wyjątkiem tych, w których dłużnikiem jest podmiot publiczny) w przypadku, gdy wierzyciel spełnił swoje świadczenie i nie otrzymał zapłaty w terminie określonym w umowie, przysługują mu korzystniejsze  (na dziś dzień) od odsetek „zwykłych” ustawowych,  odsetki ustawowe w transakcjach handlowych za okres od dnia wymagalności świadczenie pieniężnego do dnia zapłaty.

Kolejnym dogodnym dla wierzycieli „instrumentem”, jaki wprowadza ustawa o terminach zapłaty w transakcjach handlowych, jest umożliwienie żądania stałej rekompensaty w wysokości 40 euro za koszty odzyskiwania należności. Przedsiębiorcy wciąż nie zdają sobie z tego sprawy. Należy z całą stanowczością podkreślić, że takiego zwrotu możemy się domagać już na etapie wezwania naszego dłużnika do zapłaty. Dogodność tego „instrumentu” polega na tym, że nie musimy w ogóle wykazywać, jakie koszty windykacji ponieśliśmy w rzeczywistości. W zamyśle ustawodawcy bowiem kwota 40 euro ma zrekompensować wierzycielowi uśrednione koszty niezbędne do odzyskania przez niego przysługującej mu należności w ramach zawartej transakcji handlowej. Potwierdził to dobitnie Sąd Najwyższy w ostatniej uchwale z dnia 11 grudnia 2015 r., gdzie stwierdził, że „rekompensata za koszty odzyskiwania należności w wysokości 40 euro, przewidziana w art. 10 ust. 1 ustawy z dnia 8 marca 2013 r. o terminach zapłaty w transakcjach handlowych(…), przysługuje wierzycielowi bez konieczności wykazania, że koszty te zostały poniesione (…)”. Pamiętajmy zatem, że kwoty tej możemy żądać już na etapie przesądowym. Jeżeli zaś sprawa trafi na wokandę, to wówczas możemy – po uprzednim wykazaniu – żądać zwrotu kwoty przekraczającej 40 euro.

Niniejszą publikację pragnę zatem podsumować apelem do przedsiębiorców – wierzycieli głównie z sektora MŚP o odważne dochodzenie swoich należności. My prawnicy jesteśmy upoważnieni do tego, aby wskazywać mechanizmy umożliwiające czynić to w sposób skuteczny. W tym celu już wkrótce z ramienia kancelarii prawnej Clever One zainicjujemy dedykowany portal www.windykacjaprawna.pl, na którym przedstawimy różne metody skutecznej walki z zatorami płatniczymi.

Outsourcing lekiem na całe zło?

Zauważyłem pewną niebezpieczną tendencję. Wielu pracodawców wybiera outsourcing określonych usług zatrudniając już w danym dziale rzeszę pracowników. Szefowie spostrzegają, jak nieprzychylny jest dla nich obowiązek płacenia składek, jak uciążliwe są propracownicze normy prawa pracy. I wówczas pada decyzja: „outsourcujemy” swoich ludzi na zewnątrz! Czy aby nie jest wówczas zbyt późno na taki krok? I czy w swoisty sposób nie „wynaturza” on świetnego modelu biznesowego, jakim jest outsourcing? Powiem zatem o niebezpiecznym zjawisku tzw. outsourcingu pozornego.

O plusach i minusach outsourcingu powstało już wiele publikacji począwszy od beletrystycznych skończywszy na tych, które mają aspiracje naukowe. Przepełnione są one terminologią fachową i tym samym spotykają się z brakiem zrozumienia u adresatów. Dominują w nich również liczne uproszczenia, choćby takie, że bezkarnie możemy wyoutsourcować do zewnętrznego podmiotu zespół 20 pracowników zatrudnionych na umowę o pracę. Takie bagatelizowanie sprawy na koniec dnia skutkuje powstaniem bad publicity wokół tego zagadnienia. Jest to – w moim przekonaniu – nad wyraz krzywdzące. Outsourcing to świetny „model biznesowy”, pod warunkiem jednak, że korzysta się z niego z rozwagą i…. w odpowiednim czasie. Odpowiednim zarówno w kontekście gotowości finansowej przedsiębiorcy jak i w odniesieniu do już podjętych przez niego decyzji kadrowych. Uważam, że outsourcing jest dla każdej firmy – niezależnie od tego, czy jest ona jednoosobowa, czy też składa się z całego sztabu pracowników. W moim przekonaniu stereotypem jest stwierdzenie, że zlecanie usług zewnętrznym podmiotom zarezerwowane jest wyłącznie dla wielkich korporacji.

Ta „formuła” jest fantastycznym rozwiązaniem również dla mikro i małych firm. Co więcej – obalając kolejny mit – jestem zdania, że przedmiot outsourcingu wcale nie musi być spoza core business naszej działalności. Przecież dzisiejsze kancelarie prawne zlecają swoim of counsel działania prawne, lecz spoza zakresu swoich specjalizacji. Na miejscu potencjalnego klienta nie miałbym zaufania do niewielkiej pod względem liczebności prawników kancelarii, która szczyci się świadczeniem usług z 20 dziedzin prawa. Z tej też racji korzystanie z fachowych usług powinno odbywać się również wśród przedstawicieli „rodziny”, do której należy nasza branża.

Outsourcing – z całym szacunkiem wobec tego modelu biznesowego – nie powinien nam się kojarzyć z czymś, do czego należy dojrzeć. To świetna forma optymalizacji kosztów, z której powinniśmy korzystać już na początku funkcjonowania naszego biznesu. Tym samym wracamy do tytułowego zagadnienia związanego z odpowiednim podjęciem takiej decyzji. Bardzo często asumptem do tego kroku są zabójcze dla pracodawcy przepisy kodeksu pracy. Przykład. Na początku decyzja o prowadzeniu wewnętrznego rozbudowanego działu księgowego okazuje się dla nas jak najbardziej trafna. W krótkim jednak czasie napływają do nas wnioski o urlop macierzyński, a koszty składek na ubezpieczenie zaczynają pożerać finanse spółki. W związku z powyższym podejmujemy decyzję o „przerzuceniu” całego departamentu do zewnętrznej firmy, przy jednoczesnym podleganiu służbowym pracowników tym samym przełożonym. I tutaj możemy się spotkać z przykrymi konsekwencjami! Wchodzimy w niebezpieczne zjawisko tzw. outsourcingu pozornego. Za taki bowiem został on uznany przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych, który w ostatnim czasie kwestionuje outsourcing pracowników, poprzez który pracodawca próbuje ominąć obowiązek zapłaty składek i przerzucić go na nowy podmiot (outsourcera). Takie działanie – w przekonaniu ZUS – ma charakter pozorny, fikcyjny. Pracownicy bowiem w dalszym ciągu wykonują swoje obowiązki na rzecz tych samych przełożonych. Pracodawca może się zatem spotkać z obowiązkiem zapłaty zaległych składek od wynagrodzeń pracowników, którzy zostali przekazani do zewnętrznej firmy. Takie działanie może zostać również potraktowane jako przejście (części) zakładu pracy na nowego pracodawcę. Ale to już jest temat na osobny artykuł. Reasumując, przestrzegam przed taką formą outsourcingu. Outsourcujmy zlecając usługi specjalistom, a nie przerzucając nasze zasoby ludzkie do zewnętrznych firm w zamiarze wprowadzenia oszczędności. Stara paremia łacińska mówi dura lex sed lex – twarde prawo, ale prawo. Dotyczy to przecież również kodeksu pracy!

Jakie skutki pociąga za sobą stosowanie noty copyrightowej?

Czy zamieszczenie zwrotu „copyright by” czy nawet ograniczenie się do magicznego symbolu © gwarantuje twórcy danego utworu pełną ochronę? Z jakiego powodu sięgamy po oznaczenie o rodowodzie amerykańskim, które nie znajduje uzasadnienia w naszym porządku prawnym? Czy umieszczając efektownie wyglądającą literę c w obwolucie, chcemy podkreślić naszą nowoczesność? A może jednak nota copyrightowa pociąga za sobą jakieś skutki?

Polskie prawo autorskie w ślad za uregulowaniami międzynarodowymi (Konwencja berneńska) dla powstania ochrony przysługującej twórcy nie wymaga spełnienia jakichkolwiek formalności (takich jak np.: zamieszczenie adnotacji: „wszelkie prawa zastrzeżone”, umieszczenie noty copyrightowej etc.). Wyraźnie mówi o tym art. 1 ust. 4 Prawa autorskiego (PrAut). O ochronie decydują bowiem wyłącznie właściwości danego utworu, a więc – ogólnie rzecz ujmując – jego cecha twórczości i indywidualności. Wskazuje na to art. 1 ust. 1 PrAut, w którym ustawodawca definiuje utwór jako „(…) każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci (…)”. Z powyższego jasno więc wynika, że stosowanie noty copyrightowej per se nie nadaje utworowi ochrony. Co w takim razie nami kieruje, że po nią sięgamy?

Rodowód

Zanim jednak odpowiem na powyższe pytanie, słów kilka wypada nadmienić o jej rodowodzie. Swoje istnienie zawdzięcza ona Powszechnej konwencji o prawie autorskim (Dz.U. z 1978 Nr 8, poz. 28). To właśnie art. III powyższej Konwencji (zwanej genewską lub uniwersalną) przedstawiał wymóg opatrzenia dzieła „ (…) symbolem © oraz nazwą podmiotu prawa autorskiego i wskazaniem roku pierwszej publikacji; symbol, nazwa i rok powinny być zamieszczone w sposób i w miejscu wskazujących wyraźnie zastrzeżenie praw autorskich”. Przykład takiej noty mógłby więc wyglądać następująco: „© copyright by Piotr Podgórski, 2010”.

Respektowanie praw

Konwencja uniwersalna miała na celu doprowadzenie do wzajemnego respektowania praw autorskich pomiędzy krajami należącymi do systemu anglosaskiego (copyright) i systemu kontynentalnego (system droit d’auteur). Nie spełniła jednak tego zadania, a to wskutek przystąpienia USA i innych krajów systemu copyright do Konwencji berneńskiej oraz ze względu na brzmienie deklaracji zamieszczonej do art. XVII Konwencji Powszechnej. Owa deklaracja stanowi, że „konwencji uniwersalnej” nie stosuje się pomiędzy krajami związanymi Konwencją berneńską w przypadku ochrony dzieł, dla których krajem pochodzenia jest kraj należący do Związku Berneńskiego.

Akt paryski

Konwencja berneńska w art. 5 ust. 2 (akt paryski Konwencji berneńskiej o ochronie dzieł literackich i artystycznych, Dz. U. z 1990 r. Nr 82, poz. 474) jasno stwierdza, że korzystanie z praw autorskich i ich wykonywanie nie wymaga spełnienia jakichkolwiek formalności. Nota copyrightowa straciła więc poważniejsze znaczenie nawet w USA. Nie bez powodu użyłem słowa „poważniejsze”. Jej wyraźne umieszczenie – w odpowiedniej, wyżej wspomnianej formie – może bowiem ułatwić dochodzenie szkody w procesie sądowym. Daje ona pewien kontrargument wobec strony przeciwnej, która twierdzi, że dokonała naruszenia prawa w sposób niezawiniony.

Polski porządek prawny

W naszym porządku prawnym zadanie noty copyrightowej jest natomiast marginalne i polega jedynie na aspekcie psychologicznym, przejawiającym się w funkcji ostrzegawczej i informacyjnej. Funkcja ochronna uzyskana poprzez umieszczenie © „obowiązuje” więc wyłącznie w krajach sygnatariuszach „konwencji uniwersalnej”, które jednocześnie nie podpisały Konwencji berneńskiej.

Patent na patenty

Czy ktoś kiedyś przypuszczał, że najbardziej liczące się na świecie spółki z dziedziny nowych technologii mogą rzeczywiście obawiać się zagrożenia ze strony podmiotów o znacząco niższej wartości rynkowej? Wydawałoby się, że giganci trzęsą rynkiem, a firmy o mniejszym kapitale pokornie się temu przyglądają. Środowisko biznesowe zna nawet sytuacje gdzie wielcy i mali gracze mogą stanowić dla siebie wręcz zdrową konkurencję. Ale żeby słoń obawiał się mrówki?

Okazuje się, że zawsze znajdzie się ktoś, kto lubi trochę zburzyć zharmonizowany świat i w sztuczny sposób wytworzyć podstawowy mechanizm ekonomiczny, jakim jest popyt. Pomysł na dochodowy biznes zrodził się na początku dekady u założycieli głośnej dzisiaj spółki Intellectual Ventures, której siedziba znajduje się na obrzeżach Seattle. Wyczucie biznesowe godne jest tutaj poklasku z punktu widzenia wspomnianej już ekonomii. W dziedzinie prawa zaś oscyluje wręcz na krawędzi.

Od chwili założenia spółki, jej pomysłodawcy wręcz hurtowo nabywali patenty od firm, głównie z dziedziny high-tech. Najpierw jednak zgodnie z zasadami ekonomi potrzebowali na to pieniędzy. Składali więc gigantycznym firmom ofertę, która w pewnym sensie – jak rzekłby bohater Ojca Chrzestnego – była nie do odrzucenia. Owa propozycja polegała na zainwestowaniu przez taką spółkę paru milionów dolarów w coś, co można nazwać gwarancją biernego zachowania ze strony innej, małej firmy. Otóż Intellectual Ventures za przelane pieniądze kupował od określonej spółki dany patent, tak aby zapewnić spokojny sen prezesom gigantycznych firm, pozbawiając ich obaw, że pewnego dnia ktoś wytoczy im pozew o naruszenie własności intelektualnej. Znane są przecież procesy na dużą skalę wytaczane największym spółkom przez niewielkie firmy, nazywane z tej racji „patentowymi trollami” Anonimowe źródło The Wall Street Journal podaje, że z projektu Intellectual Ventures, nazwanego „Patent Defense Fund” skorzystali m.in. Microsoft, Intel, Gogle, Cisco.

Takie zachowanie może się wydawać w pewnym sensie wręcz żerowaniem na spółkach. Może rodzić wśród ich prezesów obawy, że jak nie zainwestują w tego typu ofertę, to na drugi dzień dana firma wytoczy im proces na kilkanaście milionów dolarów. Stąd już niedaleko do łamania prawa. Z tej też racji w USA tego typu działalność budzi zastrzeżenia. Jednak sąd najwyższy stwierdził, że firmy, które mają we władaniu dany patent mogą dochodzić swoich roszczeń tylko i wyłącznie wówczas, gdy wykorzystują go do komercyjnej produkcji. W Polsce tego typu biznes nie jest jeszcze znany. Ale kto wie, czy za jakiś czas pewien geniusz informatyczny zniechęcony pracą w jednej z korporacji, nie wpadnie na podobny pomysł. Przecież zawsze pociągały nas „produkty” made in USA.

A na koniec – uzasadniając w pewnym sensie źródło owego wyczucia bliznowego – dodać jedynie wypada, że twórcami Intellectual Ventures są byli pracownicy Microsoftu. Inna ciekawostka brzmi następująco: ojciec chrzestny tej firmy, Natham Myhrvold, uważany za jednego z największych wizjonerów ery komputerowej, wydał niedawno molekularną kuchnię świata. Znajdziemy w niej m.in. przepis na pyszne danie, którego składnikiem będzie… ciekły azot. Dzieło Myhrvolda liczy sześć tomów i waży – bagatela – 24 kilogramy.